Zanim
przyjechałam do Anglii wiedziałam jedno – jedzenie jest tu niedobre. Mówili to
wszyscy, którzy w Anglii byli, mieszkali, lub nie byli, ale znali kogoś, kto tam był. Uznałam to prawie za
pewnik, a że lubię jeść była to sprawa najbardziej spędzająca mi sen z powiek,
poza oczywiście wiecznie mglistą angielską pogodą. Umię też gotować, więc
pomyślałam, że ostatecznie postaram wyczarować coś zjadliwego.
Już
pierwszy spacer po Wellingborough Road w Northampton przekonał mnie, że mit
wszechobecnej ''fish and chips'' jest tako samo wyssany z palca jak i obraz
wiecznie zamglonego Londynu z filmów o Sherlocku Holmsie. Mijałam bufet za
bufetem, eleganckie restauracje, jadłodajnie, bary szybkiej obsługi serwujące kuchnię
z całego niemal świata, a moje zdziwienie sięgnęło zenitu gdy odwiedziłam
pierwszy z brzegu duży sklep spożywczy. Półki wręcz uginały się od
półproduktów, których w Polsce nie miałam okazji nawet oglądać. Kiedy w charity
shopie kupiłam starą brytyjską książkę kucharską (dla zainteresowanych była to
''Good Housekeeping Cook Book, London, Ebury Press, 1980) i pobieżnie ją
przejrzałam przekonałam się, że tradycyjna kuchnia jest zbliżona do polskiej
ale potrafi też być nieco egzotyczna i na pewno nie jest monotonna ani
pozbawiona smaku. Używając tylko i wyłącznie brytyjskiej książki kucharskiej, a jak wiadomo na rynku znaleźć można książki wszystkich kuchni świata, z
dostępnych tu produktów można by przez cały rok gotować codziennie coś innego i
nie popaść w kulinarną rutynę.